Żeglarstwo to moje życie (1)

Andrzej Mrówczyński pracował w kopalni Konin na Oddziale Remontów Maszyn Podstawowych, był zastępcą sztygara oddziałowego, a potem starszym inspektorem nadzoru MRK. Od 2006 roku jest na emeryturze, co w jego przypadku oznacza tylko rezygnację z pracy zawodowej, nie ze swoich pasji – najważniejsza z nich to żeglarstwo.
Jachtowy sternik morski, ma uprawnienia stermotorzysty, jak sam mówi – może pływać na wszystkim. Licencjonowany sędzia regatowy PZŻ, przewodniczący komisji dyscyplinarnej przy KnOZŻ. Najstarszy stażem członek Klubu Żeglarskiego KWB Konin, od 2014 jego wicekomandor.
Wyróżniony honorową odznaką Zasłużony Działacz Żeglarstwa Polskiego,  srebrną odznaką  Zasłużony Działacz Kultury Fizycznej  oraz  odznaką  Za Zasługi dla Żeglarstwa Wielkopolskiego.

Jak się zaczęła pana przygoda z żeglarstwem?
Andrzej Mrówczyński: Po skończeniu szkoły podstawowej w 1964 roku popłynąłem na spływ kajakowy, który zorganizował nieżyjący już Stanisław Cieślak. Płynęliśmy z Pątnowa aż za Inowrocław do Barcina – kanałem do Gopła, Notecią, jeziorami i z powrotem. To była dobra szkoła dla nas, wyrwanych z domu, którym mamusia obiady dawała. Co prawda pan Cieślak był bardzo zorganizowany i obiady po drodze na nas czekały, ale śniadania i kolacje musieliśmy sami szykować. W drodze powrotnej rozbiliśmy obóz w Mielnicy. Byli tam studenci z Poznania, pływali omegą. Zaproponowali, że nas trochę powożą. Wsiedliśmy razem z kolegą Grzesiem Dubanosowem, który też został potem żeglarzem. Stwierdziłem, że to jest bardzo fajne, ale nie miałem więcej okazji pożeglować. Do Pątnowa jeździliśmy się kąpać, żaglówki tylko obserwowałem.
Ale w 1966 roku, kiedy byłem już w Szkole Górniczej, przyszedł nowy nauczyciel, inż. Pluta, wodniak. On zorganizował kurs żeglarski. Zapisałem się, zacząłem jeździć do Pątnowa, tam były zajęcia praktyczne. Kursu nie skończyłem, ale poznałem kolegów z klubu. W 67 roku do klubu się zapisałem, potem zrobiłem patent żeglarza i zaczęło się pływanie stricte regatowe.

Jak wyglądało konińskie żeglarstwo w tamtych latach?
Ścigaliśmy się na łódkach regatowych, młodsi na cadecie, ja z kolegą na hornecie, inni na latającym holendrze – to już była poważna olimpijska klasa. Była też mała łódeczka OK dinghy.
Wtedy klub był sekcją żeglarską najpierw przy TKKF kopalni Konin, a później przy KS „Zagłębie”. Mieliśmy łódki regatowe i omegi, potem został kupiony rambler, pierwszy jacht kabinowy, bardzo ładny.
Jeździliśmy na regaty do Poznania, do Warszawy, na Pomorze na Jezioro Charzykowskie. Mieliśmy trochę sukcesów, jeden kolega zakwalifikował się do mistrzostw świata w klasie cadet w Giżycku. Później ja razem z Januszem Morkowskim zakwalifikowaliśmy się do polskiej kadry na mistrzostwa świata w klasie hornet. Ale niestety, na zawody nie pojechaliśmy.

Dlaczego?
Tuż przed mistrzostwami naszą sekcję rozwiązano. Z dnia na dzień, łódki szybko porozdawali, zostały tylko omegi i rambler. Nie mieliśmy na czym pływać.
Andrzej Pietrzyk i Zbigniew Okoński postarali się, żeby sekcja przetrwała. Tylko dzięki nim ostatecznie nie została zlikwidowana. Mam ogromny szacunek dla Andrzeja Pietrzyka, on to wszystko utrzymał.
W 1972 roku poszedłem do wojska, a kiedy po dwóch latach wróciłem, to nikogo z moich kolegów, z którymi się wcześniej ścigałem, już nie było.
W połowie lat 1970 zostały zakupione dwie małe raje i cztery cariny, na owe czasy były to nowoczesne łódki, zbudowane według zachodnich projektów. Jak popłynęliśmy na Mazury, wszyscy nas podziwiali.
Tak przerzuciliśmy się na pływanie turystyczne, chociaż regaty też organizowaliśmy. Formuła była taka jak teraz – co kto miał, to na tym się ścigał.
Zaczęliśmy pływać na Mazury. Tak mnie to wciągnęło, że na normalne wczasy pojechałem dopiero w końcu lat 90. Wcześniej, co roku Mazury. Klub zawoził tam cariny, a później oceany, to też ładna łódka klasy światowej.
Jeszcze wcześniej, w 1980 roku, zaczęliśmy pływać na morzach. Pierwszy raz do Szwecji, wyczarterowaną łódką pełnomorską taurus. Przez Szwecję płynęliśmy kanałem Gota – w Goteborgu się wpływa i pod Sztokholmem się wypływa. Piękny rejs, miesiąc na wodzie. Poznaliśmy Szwecję, mieliśmy mnóstwo wrażeń, tym bardziej, że u nas lata 1980 były ciężkie. Wtedy chwyciłem morskiego bakcyla, później kilka razy byłem na rejsie w Hamburgu, żeglowałem po Adriatyku. Ukoronowaniem tego wszystkiego była wyprawa na Karaiby jachtem pełnomorskim „Jan z Kolna”.

Słynna konińska wyprawa transatlantycka Karaiby ’86.
Tak, brałem udział w trzecim etapie. Lecieliśmy samolotem do Hawany, tam dwa miesiące pływania i powrót też samolotem.
Przed wyprawą założyliśmy w Koninie oddział Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Kubańskiej, co bardzo nam pomogło – ambasada się nami zaopiekowała, zorganizowała nam kilka wycieczek, jej przedstawiciele odwiedzili nas na jachcie.
Do Kuby dobiliśmy kilka razy, byliśmy w Hawanie, na Wyspie Młodości. Zwiedziliśmy też Jukatan, stanęliśmy na meksykańskiej wyspie Cozumel, popłynęliśmy promem na stały ląd, potem autobusem do Chitzen Itza, żeby zobaczyć słynne piramidy. Trafiliśmy na święto, 21 marca, dzień przesilenia, kiedy odbywają się specjalne uroczystości. Potomkowie Mayów w tradycyjnych barwnych strojach, pełno turystów.
Piękna wyprawa. Zdobyliśmy doświadczenie na morzu i zobaczyliśmy kawał świata.

Cdn.

Fot. archiwum, Piotr Ordan
1 – Andrzej Mrówczyński (fot. Piotr Ordan)
2 –  Na Bałtyku
3 – 5   Rejs do Szwecji
6 – 27   Wyprawa na Karaiby

Dodaj komentarz