Lampka Górnicza z tradycjami (2)

Druga część historii konińskiego biegu.

Ręczne numery
Przygotowanie imprezy sportowej w czasach niedostatku związane było z osławionym kombinowaniem, trzeba było samemu postarać się o wszystko. Krzysztof Markiewicz przyznaje: Cała ta impreza kosztowała rzeczywiście dużo pracy. Teraz mogę zlecić przygotowanie biegu specjalistycznej firmie, która zrobi wszystko, np. numery startowe. Wtedy poprosiłem panie z naszej szwalni w Kleczewie, żeby mi obszyły kawałki materiału odpowiednich rozmiarów. Zrobiłem szablony numerów i w magazynku na pływalni popołudniami po pracy robiłem numery startowe. Malowałem je farbą, którą trzeba było zdobyć, podobnie jak sam materiał. Numery przypinaliśmy na agrafki, na zaginane szpilki, kompletna amatorszczyzna. Ale miało to swój urok. Biegaczom się podobało i chętnie tu przyjeżdżali.
Później do pomocy włączyliśmy „Oskard”, wtedy mieliśmy nagłośnienie i oprawę reklamową, to już było łatwiej. Krupnioki załatwiały OZR-y, na nasze zlecenie zapewniały obsługę, przywoziły posiłek w termosach: krupniok plus niespodzianka kiełbaska, do tego musztarda i dwie bułeczki. No i oczywiście gorąca herbata. Taki był tradycyjny zestaw biegacza.

Skomplikowane obliczenia
Dla zawodnika najważniejsze było to, które zajął miejsce i jaki miał czas, dlatego wszyscy z niecierpliwością czekali na komunikat. A to trwało, bo obliczenia w czasach przedkomputerowych były bardzo skomplikowane.

– Każdy zawodnik przy zapisach dostawał karteczkę z numerem startowym. Na mecie jeden sędzia mierzył czas, drugi spisywał kolejność numerów, a trzeci zbierał karty startowe na zaostrzony szpikulec – wyjaśnia Krzysztof Markiewicz. – Najważniejszym zadaniem było zgranie czasu i kolejności zawodnika na mecie. Dwie osoby na przemian donosiły zapisane czasy, numery i karty startowe do sekretariatu. Tam ustalano kolejność zawodników na mecie i ich czas, a z list startowych odczytywano nazwisko biegacza. To było podstawą do pisania komunikatu końcowego i ustalenia kolejności biegaczy w poszczególnych kategoriach wiekowych.

Panie z hali maszyn kopalni od razu przepisywały to na maszynach, na specjalnych perforowanych taśmach, które wkładało się w bęben. Kręciliśmy tym bębnem i trzaskaliśmy komunikat na powielaczu. Potem kartki były spinane i komunikaty rozdawane. Wszystkie te czynności były dopracowane praktycznie do perfekcji.

Czy zdarzały się wątpliwości w kwestii podanych wyników? Krzysztof Markiewicz twierdzi, że nie: Nie wszyscy zawodnicy mieli możliwość kontrolowania czasu, a sprawdzenie kolejności miejsc na mecie było raczej niemożliwe. Ale nigdy nie było protestów. Były natomiast pretensje o to, że trzeba tak długo czekać na komunikat końcowy. Chociaż bywały lata, że wszystko szło bez przeszkód i szybko, jak zawodnicy zdążyli się wykąpać, to już była ceremonia zakończenia.

Falstart komputerów
Czasochłonne i skomplikowane przygotowywanie komunikatu skłoniło organizatora do wykorzystania narzędzi elektronicznych, które właśnie zaczęto wprowadzać do użytku. Krzysztof Markiewicz wspomina: Wtedy były w kopalni może dwa komputery. Poprosiłem kolegów, Włodka Górnego i Katafoni, żeby przygotowali mi listy startowe. Miałem nadzieję, że to przyspieszy sporządzenie i wydrukowanie komunikatu. Niestety, wtedy jeszcze kompatybilność komputera z urządzeniami drukującymi była żadna i zamiast przyspieszenia mieliśmy opóźnienie. Najpierw przy pomocy komputerów bardzo ładnie poszło nam przyjmowanie zgłoszeń, myślałem więc, że jak będzie zrobiona lista i maszynistki nie będą musiały jej przepisywać, to pójdzie sprawniej. Ale okazało się, że nie było możliwości, żeby drukować z komputera. I zamiast jedną godzinę, na komunikat czekaliśmy dwie. Wtedy jeden z dziennikarzy powiedział, że pomysł z komputerami był dobry, ale zbyt wcześnie wprowadzony.

Innym razem dwóch kolegów noszących kartki startowe pomyliło kolejność, któraś dziesiątka się przesunęła i czasy się rozjechały. Ktoś z nas się zorientował, że coś się nie zgadza, dopiero przy drukowaniu. Trzeba było wszystko powtórnie analizować, a tu jeszcze nerwy… Komunikat był mocno spóźniony. Działo się.

Ceremonia zakończenia
Zawodników klasyfikowano w różnych kategoriach, osobno kobiety i mężczyzn w grupach wiekowych. Na mecie każdy biegacz dostawał medal. Kiedy znano nazwiska najlepszych trzech osób w danej kategorii, od razu zapraszano zwycięzców na podium. W ten sposób ceremonia dekoracji przebiegała sprawnie.

Trójka najlepszych zawodników w każdej kategorii otrzymywała lamki górnicze. Wręczał je przedstawiciel kierownictwa kopalni, przeważnie dyrektor. W tym czasie inni uczestnicy biegu mogli się wykąpać i popływać w basenie, a potem przyjść i obserwować ceremonię wręczania nagród z trybun.

Organizatorzy dbali o to, by czas oczekiwania na kompletne wyniki biegu się nie dłużył. – Zawsze przygotowywaliśmy jakieś występy. Orkiestra Dęta Kopalni Konin oraz grupy taneczne z Konińskiego Domu Kultury umilały ten czas. Wręczanie nagród trwało jakąś godzinę, półtorej. Jak kończyliśmy, to zaczynały wychodzić komunikaty. Każdy brał go w rękę i do domu. Zawodnikom niecierpliwym lub tym, którzy musieli zdążyć na pociąg powrotny, komunikaty wysyłaliśmy pocztą – mówi Krzysztof Markiewicz.

Wymuszona przerwa
Bieg znikł z kalendarza imprez sportowych na kilkanaście lat, padł ofiarą przemian politycznych.
– Nie wiem, kto to wymyślił, ale TKKF uznano za organizację podejrzaną politycznie, reprezentującą niewłaściwą opcję. Wszystko zaczęło się rwać, w kopalni też utworzono Górnicze Towarzystwo Sportu i Rekreacji, odcinające się od współpracy z TKKF.
Zaczęliśmy organizować imprezy dla swoich pracowników i współpraca w mieście zanikła. Jeszcze rok czy dwa biegi organizowano, ale w końcu zaniechano. Stwierdzono, że jest to zbyt skomplikowane organizacyjnie, wymaga ogromnych przygotowań i nakładów finansowych. Trzeba było poświęcić temu wiele czasu, a coraz mniej osób chciało angażować się w działalność społeczną. Tych zwariowanych, którzy zajmowali się rekreacją społecznie, było coraz mniej – stwierdza Krzysztof Markiewicz i dodaje: Gdybyśmy mieli takie możliwości techniczne, jakie są dzisiaj, to moglibyśmy to dalej ciągnąć. Zastosowanie komputerów daje zupełnie inne możliwości, ułatwiające organizację biegu. Wtedy było inaczej. Ale i ludzie w tych trudnych czasach mieli inne oczekiwania, nie byli nastawieni konsumpcyjnie, bawili się. Pieniądz nie był najważniejszy.

Uliczny Bieg o Lampkę Górniczą powrócił dopiero po latach, w 2011 roku. Pomysłodawcą reaktywacji był Waldemar Szygenda, głównym organizatorem Klub Biegacza Aktywni Konin, a kopalnia jednym ze sponsorów. Ale to inna opowieść.     eg

Fot. Piotr Ordan

Dodaj komentarz